28.08.2010

Koniec sierpnia

Spoglądam przez okno żeby zobaczyć jak nisko już zeszliśmy. Pięć minut później pilot twardo sadza maszynę, na co polscy pasażerowie - jak zawsze - reagują oklaskami, co najmniej jakby przez cały lot sprawa lądowania nie była zbyt pewna, a ich los był w rękach człowieka, który za sterami samolotu siedzi pierwszy raz.
Czekam. Samolot opróżnia się, biorę swoją walizkę i udaję się w stronę lotniska, gdzie czeka na mnie znajomy. Ma odwieźć mnie do domu. Trwająca około godziny droga biegnie lasem i jest mi już dobrze znana. Podjeżdżamy pod dom, przez chwilę wymieniamy serdeczne podziękowania i pozdrowienia, w końcu wysiadam, biorę swój bagaż, ruszam w stronę domu.
Puszczam walizkę, gdy tylko wchodzę do mieszkania, które wygląda jak sterta gruzu po zburzonym domu. Wszędzie na ziemi leżą potłuczone kafelki. Meble są przestawione, zarzucone gratami. Nie ma gdzie usiąść, nie ma jak przejść. Panuje zupełny chaos i wszystko pokryte jest warstwą kurzu. Pył unosi się w wilgotnym powietrzu, jest ciepło i duszno. Bardzo duszno. Stoję chwilę, rozglądając się dookoła. Rozpinam koszule, zaczynam szukać pieniędzy. 
Wytrzymam w tych gruzach najwyżej dwa dni. Lodówka nie działa, pralki nie ma. Ubrania z walizki będę prał ręcznie. Planowanie postanawiam odłożyć na potem. 
Wreszcie znajduję drobne. Natychmiast wychodzę, ruszam prosto do kiosku po paczkę papierosów i gazetę, do apteki po krople na lepszy humor. Z grymasem podobnym do tego jaki obecny był na twarzach wszystkich dookoła, idę powoli w kierunku domu. Jest bardzo gorąco, a promienie słońca pieką mocniej niż mają zwyczaj. Cieszy mnie widok mojego miasta. Obdrapane i popisane mury. Brudne dzieci bawiące się na ulicy, mętne spojrzenia ich rodziców, którzy na ulicach tego przedmieścia piją piwo od siódmej rano. Mają najwyżej 19 lat. Takie jest moje miasto.
Paczkę papierosów rozpieczętowuję z wyjątkowym nabożeństwem. Delikatnie ściągam folię, wyrywam sreberko i wyrzucam do kosza. Przez chwile spoglądam na otwartą paczkę, z równo ułożonymi dwudziestoma dwoma białymi filtrami zwróconymi w moją stronę. Wreszcie kciukiem wysuwam jednego, powoli przysuwam paczkę do siebie i ustami wyciągam pierwszego papierosa. W tej czynności jest tyle czci głównie dlatego, że jest to mój pierwszy papieros od kilku miesięcy. Wreszcie moja ręka zaczyna skakać od kieszeni do kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki, która okazuje się leżeć ukryta gdzieś bardzo głęboko.
Mam wrażenie, że cały świat zamiera, gdy moja ręka zbliża się do twarzy. Palec zeskakuje z krzemienia, gaz eksploduje. Papieros zaczyna się żarzyć, zaciągam się tak, że boje się, że w moim zegarku pęknie szybka. Wreszcie czuje ten smak, trzymam go przez dobre kilkanaście sekund, wypuszczam. Papierosa wyrzucam.
Myślałem o tej chwili codziennie przez ostatnie dwa tygodnie. Wzdycham, niewiele potrzeba mi dziś do szczęścia, sięgam po następnego. Po chwili podnoszę nogę i gaszę nią papierosa. 
Kończę swój rytuał. Warto było na ten dzień czekać dwa tygodnie. Moje życie wypełniają małe rzeczy, myślę o tym wchodząc po klatce schodowej do mieszkania. To smutne. Chciałbym chociaż móc powiedzieć, że kiedy wróciłem wszystko wyglądało o niebo lepiej. Moje remontowane mieszkanie, jak pole bitwy, którą toczę sam ze sobą,  było dużo dużo łatwiejsze do zniesienia. Nie było.