1.07.2010

Jest początek lipca

My w kuchni oddzielonej od reszty mieszkania kurtyną z folii przyklejonej do futryny zdrapujemy tynk i skuwamy kafelki paląc papierosa za papierosem. Na ziemi leżą puste butelki po piwie. W kilku miejscach widać plamy krwi - ślad po kafelce, która rozcięła jednego z nas, gdy byliśmy pochłonięci szałem niszczenia i demolowania. Kiedy w rok po tym dniu będę do niego wracał we wspomnieniach zauważę, że mamy w sobie jeszcze entuzjazm i radość z początku liceum, mimo że podświadomie czujemy zbliżający się koniec tych fantastycznych dni. 
Kiedy kończy się paczka papierosów przerzucamy się na fajkę, chociaż nie ma już takiej potrzeby. W pomieszczeniu jest tak gęsto od dymu, że pozostawiona w powietrzu szpachla ma sporą szanse zawisnąć tam przez dłuższą chwilę. Dym potęguje uczucie gorąca i duchoty. Otwarte na oścież okno niewiele zmienia. Pozwala jedynie słyszeć leniwe i nieco spowolnione przez upał krzyki dzieci na podwórku kilka pięter niżej. W końcu ktoś rzucił:
- Wyobrażasz to sobie? Klasa maturalna? Narazie jakoś to było, ale teraz trzeba wziąć się. Naprawdę zacząć coś robić.
- Chyba tak - rzuciłem zgaszony pojawieniem się tego tematu, chociaż byłem świadomy, że nie damy rady go uniknąć - może nie będzie tak źle.
Jeszcze długo wspominamy najważniejsze wydarzenia naszej wspólnej przeszłości, prace remontowe stanowią niezłe uzupełnienie rozmowy. Robiąc to chyba nie zdaję sobie sprawy, że w przyszłości będę o tym dniu myślał jak o początku końca.