10.09.2010

Wrzesień

Osiemnastki to już rzadkość, więc łapiemy się każdej okazji. 
Jedna z ostatnich to impreza moich bliskich kumpli. Mój ulubiony klub, ale bez kibla, okupuje go wciąż jakaś para. Dużo piłem, mało się bawiłem, ale teraz ambasadorzy z zaprzyjaźnionego Wąbrzeźna fundują nam wycieczkę do szklarskiej poręby. Mózg porąbiemy sobie szkłem w przejściu pobliskiego osiedla, ku zniesmaczeniu niosącej worek kartofelków starszej pani. Swoją drogą, kto o tej porze robi zakupy. Z drugiej strony nie dziwię jej się. Sam nienawidzę smrodu trawy. 
Wszystko idzie powoli w dobrym kierunku. Przestałem już pić. Po godzinie zjawiają się zdziry z Red Bulla. Tego dnia mnie zabiją, choć kiedy wmuszają we mnie pierwsza puszkę jeszcze o tym nie wiem. Drugą puszkę zabieram ze sobą. Ubieram się i wychodzę. Po angielsku. Mija kwadrans od momentu kiedy kończę drugą puszkę, dostaje kopa od mieszanki wódki i Reb Bulla. Jakby zmiótł mnie pociąg... stado pędzących byków. Droga do domu normalnie trwa godzinę. Dziś, przy niesprzyjających wiatrach, jest dużo dłużej i ciężej.