9.10.2010

Październik

Październik, listopad i grudzień rozcieńczamy piwem. Większość czasu spędzamy w czarnej norze, gdzie zwykliśmy przychodzić i oglądać mecze. Nie ma już tej samej atmosfery co chociażby dwa lata temu. W powietrzu wisi widmo matury i rozstania z najlepszymi przyjaciółmi. Kiedyś przy tych stołach nie ustawały rozmowy, jedni przekrzykiwali drugich, każdy miał coś do powiedzenia. Chciał podzielić się nową historia o imprezie, meczu, dziewczynie . Mimo że wszyscy nosimy to w pamięci, teraz już prawie nikt się nie odzywa. Słowa, które komuś jednak udaje się wycisnąć brzmią sztucznie. Mnie cisza odpowiada, milczę. Brakuje mi naszego dawnego entuzjazmu. Tej ogromnej pompy. Kiedy się do czegoś zapalaliśmy, świat znikał. Planowaliśmy rzeczy najbardziej błahe.
Każdy wyjazd, mecz, impreza i wyjście wyzwalały w nas entuzjazm, którego nie potrafię opisać, nie krzycząc. Mieliśmy w sobie tyle energii, ile elektrownia niewielkiego miasteczka. Jednocześnie potrafiliśmy sami organizować się lepiej, niż gdyby ktokolwiek od nas tego wymagał. Nie potrafiliśmy mówić nie wchodząc sobie w słowo, iść gdzieś nie biegnąc. Często wystarczył jeden telefon żeby zwołać się, a żeby do kogoś zadzwonić wystarczył usłyszany w radiu utwór:
- Majster, dobra nuta w radiu, pomyślałem sobie, że może jakaś wixa?
Nie byliśmy wyrafinowani w tym, co robiliśmy. Kontemplowaliśmy świat z piwem w ręku. Na swój prosty i szczery sposób. Byliśmy dumni, kiedy mogliśmy się upić. Widać to na naszych wspólnych zdjęciach. Filozofia pijaka... Niewiele potrzeba było nam do szczęścia (tak jak je wtedy rozumieliśmy, ale przyznaję, że zbyt wiele nad tym nie rozmyślaliśmy). Można było kręcić filmy przyrodnicze na naszym przykładzie. Kilku samców zadowolonych z czasu, w którym mogą nie robić zupełnie nic. Pozostawieni sami sobie piją bez końca, wprowadzając się w błogi stan, w którym wznosi się toasty za upuszczony na ziemię talerz makaronu z sosem, wschód słońca, zachód słońca, samo słońce, chmury, drzewa i za to, że można sobie tak bezkarnie wznosić toasty drąc przy tym papę jak menele.
Po takich wyjazdach lub imprezach budziłem się, a w moim pokoju czuło się zapach wszystkiego co tylko możliwe. Głowa bolała, a ja dziwiłem się, że  na moim biurku leży  nadgryziony kotlet, rozmazany kawałek ciasta czy parę wyżutych gum. Śmierdziałem tanim szampanem, piwem albo wódką, czułem gorzki posmak w ustach i smród własnych dłoni, na których został nieznośny zapach tanich papierosów. Gdy wreszcie wstawałem i mimo zawrotów przeglądałem się w lustrze czasami się dziwiłem. Często czułem się jak siedem różnych gatunków gówna. Trzy razy podchodziłem do pokonania drzwi, za każdym futryna okazywała się zbyt wąska. Chodziłem po mieszkaniu, by powrócić na swoje łóżko.  Ku swojej wielkiej rozpaczy przypominałem sobie, że nie jestem ani nieśmiertelny, ani niezniszczalny. Jednak po każdym takim kryzysie odzyskiwałem poczucie człowieczeństwa i siły na więcej.
Z końcem liceum zaczęły się smutne poranki, nadużywanie słowa "ostatni", wspominanie wszystkiego, do czego doprowadziła nas nasza fantazja. Jesteśmy najstarsi i korzystamy z tego, przechadzając się korytarzami jak panowie - z dłońmi splecionymi u dołu pleców. To wszystko razem z faktem, że każdy z nas bał się tego co będzie, bał się matury, chciał kurczowo trzymać się tego co jest, wraz z popołudniami przesiedzianymi w norze, sprawiało, że ta klasa bardzo różniła się od poprzedniej w tej szkole. I ekipa też była inna.